21 sty 2017

Manhattan Beach



Trochę niechronologicznie, bo to nie pierwsza podróż podczas tego pobytu w Teksasie, ale to była moja pierwsza samodzielna przejażdżka autobusem w Stanach.
Przystanek autobusowy był 3 minuty spacerem od hotelu! Była nawet mała wiata z ławeczką. Jeden przejazd kosztował 1,75$. Niestety maszyna nie wydaje monet ;( Trzeba mieć gotówkę lub doładowaną kartę miejską, która działa też na metro. Tak jak w Niemczech wsiada się pierwszymi drzwiami przy kierowcy. Autobus prowadziła duża, czarnoskóra, ale bardzo miła pani :)
Z filmów pamiętałam, że przystanki są tylko na żądanie i by zatrzymać pojazd trzeba pociągnąć za linkę. Myślałam, że już to zmodyfikowali, ale ten system cały czas obowiązuje. Tym środkiem komunikacji jeżdżą przede wszystkim Latynosi, uczniowie, osoby starsze... brzmi znajomo. 
Udało się wysiąść tam, gdzie chciałam (przystanki są zapowiadane). Teraz czekał mnie spory spacer do plaży. W pewnym momencie zwątpiłam, czy idę w dobrym kierunki i wtedy spotkałam panią, która przeprowadza dzieci przez ulicę. W pomarańczowo-żółtej kamizelce z wielkim znakiem stop w ręce. Potwierdziła, że nie szłam ten kawał na marne i jestem prawie u celu. Tak też było.


Ciepło, słońce, wietrzyk, ocean i plaża. Ogromna tzn bardzo szeroka, molo, ludzie, ptactwo różne (może jakieś nasze gołębie). Przemiło było cupnąć na ławce, przekąsić co nie co (bajgla zwiniętego z hotelowego śniadania) i popatrzeć na wielką wodę. Na krótki rękaw się nie dało, ale nie będę narzekać, bo było słońce i zero śniegu w grudniu (ale to już teraz raczej nic nadzwyczajnego). Ach, zapomniałabym o moich ukochanych palmach! Wysokich!


Pokarmiłam zgraję ptaszysk (miało być dla jednego ptaszka, ale reszta go wycyckała), pokontemplowałam i ruszyłam na piasek. Kolor może być, nie mój odcień, ale tekstura zbliżona do tej ulubionej. Woda zimna, muszelek tyle co kot napłakał i to mikromuszelki, za to sporo wodorostów i małych kamieni. Ludzie spacerowali, ktoś nawet surfował. Posiedziałam chwilę, ale coś mnie gnało i szłam dalej plażą. Powrót ścieżką spacerową, patrzyłam na domy z widokiem na Pacyfik. Genialna sprawa.



Wróciłam na główną ulicę z małymi sklepikami i restauracjami. Pamiętałam, że minęłam lodziarnię  Manhattan Beach Creamery i oczywiście wdepłam tylko sprawdzić smaki, ale było tam tak bajkowo, że skusiłam się na 3 gałki (Cookie Dough, chyba Cookies ’N Cream i Bananas Foster). Zapomniałam, że 3 gałki na amerykańskie standardy to na nasze 5, więc ja lodożerca, znany z tego, że połykam lody w oka mgnieniu, nie mogłam ich  skończyć. Zatem nie pozostało mi nic jak usiąść w wygodnym fotelu, słuchać funky music i cieszyć się słońcem. Mili ludzie w około, czego chcieć więcej!


Brzuch bolał, ale trzeba było spalić kalorie zatem czas się ruszyć. Wstąpiłam do 2 butików po drodze, znów minęłam miłą panią stopujcą szalonych kierowców obok szkoły. Uczniowie byli już po lekcjach i grali w piłkę na boisku. Trochę zapachniało mi pracą.
Znalazłam przystanek powrotny i Target. Oczywiście nie mogłam się oprzeć, żeby nie wejść na chwilę, która trwała jakieś 2 godziny. Darmowe wifi i mnóstwo plastycznych akcesoriów, ogromny sklep. Kupiłam tylko kartkę świąteczną, bibułę i przy kasie jeszcze pomadkę ochronną. Wsiadłam do autobusu ze starszą panią z Meksyku. Kierowcą była znów czarnoskóra pani, z którą na koniec znów zamieniłam parę słów. W hotelu byłam prawie przed zachodem słońca czyli mniej więcej 17.30. Strasznie chciałam odpocząć  a moja karta hotelowa przestała działać. Całe szczęście nie było dużo tłumaczeń dlaczego chcę nową. Herbatka i odpoczynek. Piękny pierwszy dzień w LA, choć przyznam się miałam lekkiego cykora wyjść z hotelu w nieznane, wielkie miasto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz