22 gru 2017

Weekend 1 Seattle po raz drugi


Kiepsko mi idzie to pisanie. Chyba łatwiej byłoby opowiedzieć o weekendzie w jesiennym Seattle.
Niepojęte dla mnie jest to, że droga na lotnisko nie zajmuje już pół godziny (jak w domu) tylko prawie dwie i jeśli lot jest o 6 rano, to jesteś w czarnej dupie. Trudno, trzeba było wstać o 2:30 i jechać. W tym momencie jeszcze nie żałowałam, że zachciało mi się lecieć do Seattle. 

 Lot tylko 3 godz, ale można było uciąć sobie drzemkę. Kilka minut po 11 dotarliśmy pod wskazany adres. Właściciel zachowywał się dziwnie bo najpierw zapewniał, że możemy zameldować się po 10. Na miejscu  jednak okazało się, że poprzedni goście zajmują jeszcze pokój, więc musimy poczekać.  
Później mogliśmy zostawić bagaż, ale do budynku nie wejdziesz bez kodu. Dzwoniliśmy kolejny raz to podobno brał prysznic. Po 10 minutach od ostatniego telefonu zszedł do nas z kluczami, a po poprzednich gościach nie było śladu. Airbnb w tym wypadku średnio się sprawdziło, ale lokalizacja bardzo dobra, prywatna łazienka więc nie narzekam za dużo.

Przed przyjazdem znaleźliśmy pizzę z indyjskimi dodatkami - Canampizza. Ciekawe, smakowało też całkiem, całkiem. Ostre, ale do zniesienia. Pora lunchu, trochę ludzi, tłoku nie było, ale gdyby wzrok Hindusek mógł zabijać, to byłabym trupem po raz trzeci. 


Z pełnymi brzuchami wrcóilimy do sklepu, którego u nas nie ma, a uważam, że powinien być. Idea polega na tym, że bogaci oddają to czego już nie chcą a biedniejsi kupują to za grosze. Znajdziesz tam wszystko od ubrań, wszystkiego co potrzebujesz do kuchnia po sprzęt RTV. Pieniądze zarobione sieć sklepów wydaje na akcje charytatywne. To ma dla mnie większy sens niż wystawianie worków przed domy aż PCK po nie przyjedzie. Kupiłam tam czajniczek do parzenia herbaty. Niestety długo tam nie pobyliśmy, ktoś musiał za potrzebą. 

W planie mieliśmy kolację ze znajomymi raczej Iana, bo ja widziałam ich drugi raz w życiu. Nie powiem, że ich nie lubię, ale nie znam ich dobrze. Kolacja była dobra, deser wyglądał wybornie. 


Cały następny dzień mieliśmy spędzić z tymi samymi znajomymi i zakończyć go kolacją w polskim bistro. Z początku nie myślałam, że będzie to dla mnie wyczerpujące emocjonalnie. Zaczęliśmy od śniadania w piątkę, z kawą dla mnie tym razem. Jakoś musiałam dostosować się do czasu, przecież wiecie, że ja nie pijam kawy. 

Po śniadaniu spacer w tym razem bardziej jesiennej aurze, bo słonka było już mniej niż dzień wcześniej. Ogrzać mieliśmy się w miejscu z "grami dla dorosłych" czyli bilard, rzutki i takie tam. Nie przepadam za tego typu rozrywkami, bo chyba za bardzo zadawniono do tego podchodzę lub zwyczajnie zaraz myślę, że przegram. Na szczęście zagraliśmy tylko w Jengę z wielkich bloków drewna. Całkiem nieźle mi szło i to nie ja przewróciłam wieżę!

Trochę ogrzani ruszyliśmy na herbatę. To jest piękne w dużym mieście w Stanach, że wybór miejscówek, jak w domu! W tej dziurze w Teksasie jest tylko jedno takie miejsce. Może odkryję kolejne... z czasem. No nieważne  miejsce bardziej amerykańskie, stoliki ściśnięte blisko siebie, ludzie pracujący z laptopami, książkami U nas bardziej przychodzi się z kimś, dla pogadania. Znowu odbiegam od tematu... herbata wybrana przeze mnie z pokazowych herbat (można było posmakować) wyborna. Kończyły mi się już tematy do rozmów. Z resztą ja raczej słucham i odpowiadam na pytania, niż mówię. Dostałam tę herbatkę w prezencie od kumpla Iana.

Nadszedł czas na wyczekaną kolację w polskim bistro. Cały czas miałam nadzieję, że będzie tam polsko! Niestety powitał mnie bardzo nieprzyjemny zapach. Nie wiem do końca czy to zaduch, czy zapach tego, co się tam gotowało. Z tym, że nie dawało ani bigosem, ani flakami bo tego ewidentnie nie było w karcie. Na dodatek ciemno, plastikowe kwiaty w wazonikach, wystrój paskudny i zupełnie nie polski, mam na myli nowoczesnej polski, bo wiało trochę PRL-em. Kelner oczywiście nie mówił w moim ojczystym języku. Dzielnie nasłuchiwałam, czy ktoś inny zna tę mowę. Na próżno. 

Ian stresował mnie, by pomóc jego znajomym wybrać coś z menu tylko, że to menu to jakaś podróba. Miało to dać im smak Polski a to, co miałam im zaprezentować to obciach. Nie lubię naciskania z jego strony. Ja niektóre rzeczy, drobnostki mam w dupie, on się na nich spina. Na koniec kolacji nie miałam już dobrego humoru, zaczęła boleć mnie głowa i byłam już zmęczona. Cieszyłam się, że ten dzień się już kończy. Dla introwertyka dwa dni z ekstrawertykami, których tak na prawdę nie znam, to ciężkie wyzwanie. Zaczęłam żałować, że tak dużo czasu z nimi spędziliśmy. Wolałabym być tam tylko w dwójkę.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz