20 lut 2017

Miami i Thanksgiving


Pierwszy wyjazd z Teksasu po prawie miesiącu pobytu w USA. Trochę stresu, bo mam poznać nowych, ważnych ludzi, a i pierwsze święto dziękczynienia w Stanach.



Dawno to było i nie wiem czy pamiętam wszystkie szczegóły. Lecieliśmy oczywiście z Austin, więc ponad godzina jazdy samochodem na lotnisko. Lot spoko. Na lotnisku dużo ruchu, mnóstwo ludzi jak to przed ich wielkim świętem.

Odebrał nas Luke drugi najlepszy kumpel Iana z dzieciństwa. W samochodzie miał ze sobą swoje dwie córki (lat 7 i 9 chyba). Żonka została w domu z 2 letnim synem i gotowaniem. Siedziałam z tyłu z dziewczynami ;) Starsza wydawała się miła i otwarta, a młodsza zajęta była graniem. Nie odjechaliśmy daleko od lotniska, bo w planie było odebranie jeszcze drugiego gościa. Zaopatrzyliśmy się w lunch z Subwaya i pojechaliśmy na pobliską plażę. Spore, zadaszone miejsce piknikowe. Chwila relaksu, znów szum oceanu, plaża i jedzonko z takim widokiem... dla mnie raj.



Krótki spacer i trzeba było wracać na lotnisko, po kolejnego gościa. 



Gość okazał się być bardzo fajnym chłopem i nareszcie mogliśmy jechać do domu tzn do reszty rodziny. Poznałam żonkę i uroczego syna. Nie pamiętam co tam jeszcze, ale poszliśmy później na ich osiedlowy basen, trochę nieingerującego w prywatność gadania o pierdołach. Po basenie na kolację do "restauracji" i tu się zaczyna historia.
Restauracja to nasze określenie nie pasujące tam za bardzo. Kupa ludzi, mnóstwo stolików, ogromne miejsce, taka jadłodajnia. Wszystko w menu niezdrowe i jakieś połączenie żarcia meksykańskiego z fastfoodowym. Dzieci to jadły, nawet ten najmłodszy i podobno często tam bywają. Ja byłam mega głodna i trochę zapełniłam brzuch sałatką z kurczakiem, ale generalnie to chciałam szybko uciekać. Dla mnie za głośno, za tłoczno i za dużo nowych twarzy.

Następnego dnia amerykańskie śniadanie tzn kawa i pączki (chociaż jesteśmy w pół hinduskim domu). Nie mają herbaty oprócz mnożonej. Jak wiecie kawę pijam od święta, no ale mamy święto dziękczynienia zatem piję kawę z jakiegoś fancy ekspresu, do tego oczywiście ichnie słodkie śmietanki o różnych smakach. Już mi cukier skoczył do 200, a to dopiero śniadanie. Jakaś chwila gadki i kolejna wycieczka na lotnisko po kolejnych gości. Kolejni nieznajomi a ja nie zwariowałam jeszcze tzn jest dobrze. Mili, nie wypytywali za wiele. Krótka przejażdżka co by zobaczyć najsłynniejszą ulicę Miami i do domu na indyka.

Brzydko zrobiłam, bo nie pomagałam gotować w kuchni, a wolałam spędzić czas z dziećmi. Miałam odświętne ciuchy, ale nikt się nie przebrał do kolacji. Jedzenie bez szału. Dwie hinduskie potrawy, trochę indyka, chyba pure z ziemniaków i jakieś ciasto kukurydziane, które okazało się najlepsze z tego całego żarcia. Rozepchałam żołądek i marzyłam o spacerze niestety wszyscy rozłożyli się przed telewizorem. Dzieci poszły spać i nadszedł czas na grę Cards against humanity. Ja nigdy chyba nie będę się czuła mocna w angielskim a tutaj nagle składanie idiotycznych zdań po angielsku. Cieszyłam się gdy tylko skończyliśmy.Cieszyłam się też, że już następnego dnia wracamy do siebie.

Dzieci były niepocieszone, że wyjeżdżam szczególnie jedno. Ian mógł jechać, ale ja miałam zostać. Udało się jeszcze pojechać na spacer i zobaczyć palmy, wodę i normalnych ludzi.




2 komentarze:

  1. Trochę mi się zakręciło w głowie, dobrze widzę listopad i luty?
    Ocean inaczej szumi jak nasze morze?? ;)
    H.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo ja wszystko z opóźnieniem wspominam i staram się trenować pamięć.

      Usuń